Žydronë LUKŠYTë,
Milda AUGUSTINAITYTë

Narodziny smoka nomenklatury

Od straszliwego smoka cierpiał cały kraj. Wielu dzielnych wojowników wyprawiało się, aby go zabić, ale żaden nie wrócił. Trudno było oprzeć się potędze tego złota, którym rozporządzał smok. Gdy tylko wojownik ucinał mu głowę, od razu ogarniała go przemożna chęć, aby zanurzyć się w tym złocie. A wtedy natychmiast sam stawał się smokiem. To nie jest bajka litewska. Ale mógłby z niej wyciągnąć naukę każdy, kto myśli o karierze urzędnika.

W końcu tygodnia Możejki zasypał śnieg, jak gdyby potwierdzając, że miasto to jest tą samą Litwą, a nie autonomią żmudzką (w tym dniu śnieg pokrył całą Litwę). W ostatnim okresie to prowincjonalne miasto pod względem ważnych wydarzeń wyprzedza wiele innych miejscowości i nawet konkuruje ze stolicą: ważą się tu losy gospodarki naftowej (a raczej, nie ważą się, ale są realizowane), tutaj najwięcej się mówi o najbardziej "wyróżniającym się" obecnie możejskim ministrze Sigitasie Kaktysie. Jednakże, gdy się patrzy na powoli opadające płatki śniegu, wydaje się, że w Możejkach ustalił się żmudzki spokój. Jak gdyby od dawna tu nie było ważnych wydarzeń.

Gdy wstąpiliśmy do kawiarni, zobaczyliśmy tych samych gości, którzy tu siedzieli podczas naszego pobytu przed miesiącem. Nigdzie oni nie śpieszą - zastaliśmy ich przychodząc i gdy opuszczaliśmy lokal, wyglądało,że zamierzają jeszcze przebywać tu długo. Jeśli odwiedzilibyśmy miasto nafciarzy kilkakrotnie, to moglibyśmy się witać jak ze starymi znajomymi.
Przez przeszkloną ścianę kawiarni widać jadące ulicą samochody. Tylko tym razem kierowcy nieco delikatniej naciskają pedał gazu - jezdnia śliska, a przez pokrywę śniegu występują jednak dziury w asfalcie. Gdy jeden samochód wpadł w poślizg i wjechał na przeciwległy pas ruchu, inny kierowca tylko pogroził palcem, ale niezbyt poważnie.

Nikt nie oburza się również w sklepie, gdy ktoś zbyt długo namyśla się, co ma kupić. Sprzedawczyni nie śpieszy się i nie ponagla natarczywymi radami. A pracownik na miejscu postoju samochodów odbiera opłatę za pilnowanie pojazdu - 4 lity drobnymi centami i nawet nie prosi, aby poszukać nieco grubszych pieniędzy. "To nic, że drobnym bilonem, żeby tylko tych pieniążków więcej było" - swą cierpliwością dziwi miejscowy mieszkaniec. Tylko tu mieszkać.

Jednakże spokój w Możejkach jest tylko pozorny. Namiętności wrą nie w kawiarni, w sklepie, czy na parkingu. Życie tętni na placu targowym. Zbierane są tu podpisy pod żądaniem, aby do dymisji podał się minister reform administracyjnych i samorządów S. Kaktys. Ludzie krzyczą i rzucają repliki. W ciągu jednego dnia podpisy złożyło 500 osób. Mieszkańcy oskarżają pochodzącego stąd ministra o nieuczciwość, zbudowanie domów niezgodnie z dochodami i o inne grzechy.

"Tylko w ciągu dnia zebraliśmy pięćset podpisów. Złożyli podpisy również pracownicy szpitala, z którymi pracował Kaktys, gdy jeszcze nie był merem, kierowca, który woził cegły na budowę domu ministra - mówi inicjatorka protestu, przewodnicząca oddziału Litewskiego Związku Wolności w Możejkach Eugenija Ališauskienë. - Teraz będziemy zbierali podpisy w całej Litwie. Musi on podać się do dymisji. W przeciwnym razie ludzie się nie uspokoją. Już w maju br., gdy na stadionie odbywał się wiec, pana Kaktysa przed tłumem uratowała tylko policja. Ludzie nie dali mu powiedzieć ani słowa, wszyscy krzyczeli, że to złodziej. Wtedy prasa o nim jeszcze nie pisała. Ale ludzie sami wiedzieli, jak wyglądają sprawy".

"Nie naprawiał on ulic, wszystkie państwowe pieniądze pakował do swego domu na ulicy Daukšos. lLudzie nie mogą przejść, nie ma chodników. A dlaczego? Wszyscy widzieli, jak budowlani wozili do niego w dzień i w nocy. Wszystkie pieniądze wkładał do swego domu" - oburzał się po żmudzku na byłego mera mieszkaniec Możejek Antanas Sepinas. Chociaż sam nie zawiózł ani cegły do domu Kaktysa, ale znajomy kierowca opowiadał, że wielokrotnie woził cegły z budowy remizy strażackiej do posesji ministra.

Możejscy "ubodzy" Boże Narodzenie będą święcili u ministra

Garstka rozsierdzonych mieszkańców przyszła też do samorządu, do którego w miniony piątek, mimo śliskiej drogi, przybył minister S. Kaktys - zapisani na przyjęcie wyborcy już od kilku tygodni domagali się od swego wybrańca, aby ich przyjął i wysłuchał. Najbardziej zdenerwowane były kobiety pod przewodnictwem E. Ališauskienë (miejscowi mieszkańcy przezwali liderkę Związku Wolności z powodu jej ostrego charakteru "šustauskienë"). Zgromadzone w sali kobiety jedna przez drugą zaczęły przypierać ministra do muru: ile zarobił na transakcji z "Williamsem", dlaczego brał łapówki, jak zbudował dom, dlaczego ministrowie mają takie duże pobory, a emeryci małe emerytury itp.

Minister kurczył się i odpowiadał - to przykładając rękę do serca (gdy słuchające kobiety tego żądały: "Proszę powiedzieć z ręką na sercu"), to pocierając czoło, to opuszczając głowę. Kobiety, nazywające siebie "ubogimi", atakowały, natomiast minister się bronił.

Pewna kobieta żaliła się, że trudno związać koniec z końcem, gdy emerytury się opóźniają. Minister S. Kaktys odpowiedział na to: "Proszę mnie też zrozumieć. Obecnie skontrolowano przedsiębiorstwo mojej żony, wykryto, że księgowość nie jest prowadzona zbyt prawidłowo i wymierzono karę w wysokości 10 tys. litów. Więc nasza sytuacja jest jak gdyby podobna. Myślicie, że kara ta nie jest mi bolesna?". Jednakże zebranym kobietom nie wydało się, że podobna jest sytuacja kobiety, która nie otrzymuje wynagrodzenia i emerytury, i ministrowej, która zasłużyła na karę w wysokości 10 tys. litów.

"Co pan mówi, nie mam za co kupić lekarstw. A pan minister ile zarabia? Tylko proszę powiedzieć uczciwie" - mówiła bezrobotna Wanda Syczowa. "Więc mówię uczciwie - połowę uposażenia prezydenta, czyli 6 tys. litów, a po potrąceniu podatków proszę policzyć, ile mi pozostaje" - usprawiedliwiał się przedstawiciel Możejek, który awansował do elity urzędniczej.

"Przecież teraz pan jest wielkim dygnitarzem i nie rozumie zwykłych ludzi. Więc niech pan, panie ministrze, zaprosi nas na Boże Narodzenie. Kupimy sobie suknie i przyjedziemy. Wszyscy "ubodzy" z Możejek zjadą się, aby zobaczyć, jak pan mieszka" - prowokowała W. Syczowa. S. Kaktys odpowiedział na to również na wpół po żmudzku: "Bez tych sukni też możecie przyjechać na moje podwórze". Więc zaprosił na święto. Ale, nie wiadomo, czy przyjmie. Minister niekiedy cierpi na ostry brak pamięci. Dopiero przyparty do muru przez przedstawicieli mass mediów przypomina swe działki, budynki czy też fakty z życiorysu. Nawet wobec niezaprzeczalnych faktów minister jak gdyby powtarza starą prawdę biurokratów litewskich, odziedziczoną po sowieckim ustroju: "Wsio zakonno" (wszystko zgodnie z prawem - ros.). W tym przypadku - wszystko za deklarowane dochody.

Nietykalność urzędnika

Na Litwie nietykalność urzędnika ma głębokie korzenie. W latach sowieckich biurokrata to był najwyższy szczyt kariery. A najważniejsze, że ze wzrostem pełnomocnictw prawie nie zwiększało się brzemię odpowiedzialności. Jeśli wiejski chłopiec zdołał oderwać się od ziemi, pozostawić rodziców przy pługu, a sam wspiąć się na jakieś nieco wyższe stanowisko w organizacji komsomolskiej, to przed nim stawało otworem nowe życie, które nie było dostępne innym. Mógł on dostać coś spod lady, wyjechać za granicę, zbudować i urządzić dom za pieniądze państwowe itp. Zgodnie z ówczesnymi normami postępowania nie było to złodziejstwem. Podobnie również robotnicy wynosili do domu, co się trafiało pod rękę: szwaczki - szpule nici, kucharki - mięso i mąkę. Majątek państwowy należał do wszystkich, więc był niczyj. A z niczyjego nic nie skradnie się. Dlatego biurokrata, który zbudował dom za pieniądze państwowe, nie był złodziejem, tylko obrotnym człowiekiem. Sąsiedzi coś tam szeptali po cichu, ale raczej z zawiści niż potępiając. Ale każdy, gdyby osiągnął takie same "szczyty", postępowałby nie inaczej.

Nawet teraz niektórzy politycy się dziwią, gdy mass media "wygrzebują" fakty dotyczące ich mieszkań lub działek, otrzymanych na skutek wykorzystania stanowiska służbowego. "Wszyscy wtedy tak robili, było to normalne" - usprawiedliwiają się nasi urzędnicy. Jednakże jeszcze za wcześnie mówić w czasie przeszłym o tych zwyczajach wybrańców narodu. Dotychczas częstokroć nie czują się sługami społeczeństwa (teoretycznie słowo to powinno mieć znaczenie - "wybrani, aby służyć ludziom"), a wybrańcami, których misją jest rządzenie tymi, którzy ich wybrali. Rozważcie sami, które pojęcie słyszycie częściej - "urzędnik" czy "pracownik państwowy"? To pojęcia, które nie tylko charakteryzują tego samego funkcjonariusza, ale też mówią o jego łączności z nami, wyborcami i podatnikami. Niestety, biurokraci częściej nami rządzą niż służą społeczeństwu.

Naiwną rzeczą byłoby się spodziewać, że w ciągu kilku lat niepodległości nasi urzędnicy zapomnieli o dawnych tradycjach swego stanu. Tylko teraz "biorą" już nieco ostrożniej, ludzie bowiem zaczęli potępiać. Zwyczajni mieszkańcy Litwy na własnej skórze poczuli, że kradzież od państwa jest kradzieżą, niezależnie od wielkości "łupu". W więzieniach jest pełno "przestępców", którzy ukradli bułkę lub kawałek szynki. Przedsiębiorcy też poczuli, że za jedną butelkę bez banderoli można utracić cały interes. Niezależnie od tego, jak głupie są ustawy, trzeba ich przestrzegać, inaczej bowiem grozi kara. No i co z tego, że kara ta zbyt często nie odpowiada skali przestępstwa. Ustawy są po to, aby je przestrzegać. Trudno nam kierować się tą prawdą, ale jeszcze trudniej jest naszym wybrańcom-urzędnikom. Przywykli oni wszak, że są nietykalni. Dlatego więc się dziwią, że z powodu "niewielkiej niedokładności w dokumentach buchalteryjnych" żona może być ukarana grzywną w wysokości 10 tys. litów. I żalą się swym wyborcom, którym już od dwóch tygodni opóźnia się wypłacanie emerytur. Pomysłowo!

Po pierwszej publikacji pisma "Veidas" o szczególnych zdolnościach ministra S. Kaktysa w nabywaniu nieruchomości za niewielkie dochody, tylko prezydent Valdas Adamkus zgłosił myśl, że kontrolerzy powinni zainteresować się majątkiem ministra. Jednocześnie przewodniczący Sejmu Vytautas Landsbergis ogłosił całemu społeczeństwu, że wśród swoich następców widzi młodego polityka Sigitasa Kaktysa. Jeśli będziemy porównywali na podstawie wielkości działki, wówczas S. Kaktys jako młody polityk naprawdę osiągnął wiele.

Sam minister zaczął się tłumaczyć, że "ktoś stoi" za tygodnikiem "Veidas", który jako pierwszy zainteresował się majątkiem ministra. Zapewne, najbliższa jest mu myśl, że zawsze ktoś za kimś musi stać. Może to zbyt śmiało jest snuć takie przypuszczenia, ale, zapewne, takie przesłanki wynikają z własnego doświadczenia.

Minister ma szersze pole do działania

Minister S. Kaktys mógłby być podręcznikowym przykładem trudnej transformacji litewskiej klasy urzędniczej. Reprezentuje on pokolenie pośrednie, którego nie określi się już jako nomenklatury sowieckiej, ale też nie pasuje do niego pojęcie nowej generacji - doświadczenie z okresu sowieckiego wywarło jednak swoje piętno. I jeśli ta "pośrednia" klasa urzędnicza zmienia się na lepsze, to najłatwiej jest włożyć jej nowe garnitury, nauczyć dobrych manier i uprzejmości. Zmiana innych instynktów biurokraty wymaga dłuższego czasu.

"S. Kaktys był dobrym kierownikiem, uprzejmym, gospodarnym -wspomina zast. dyrektora polikliniki w Możejkach Ona Jučinskienë. - To on zadbał, aby szpital został wyposażony w dobrą czeską aparaturę, zorganizował kursy doskonalenia". "Prowadził sprawy jak gospodarz" - powiedziała przełożona pielęgniarek Danutë Margelienë. Zapytana, jak ocenia ujawnione fakty o zagmatwanych deklaracjach byłego kolegi i niezgodności jego majątku z dochodami, medyk D. Margelienë odpowiedziała: "Nie interesowało nas, jak i co buduje. Uważam, że po ziemi święci nie chodzą, wszyscy jesteśmy grzeszni na tym padole łez".

Jak dotychczas, minister neguje, że jest grzeszny. Dopóki inspektorzy wymierzają kary tylko żonie, S. Kaktys może jeszcze się cieszyć niewinnością. Jednak warto przypomnieć niektóre liczby. Zgodnie z deklaracjami o dochodach i majątku, w 1996 roku na jednego członka rodziny Kaktysów przypadało miesięcznie po 337,1 Lt, w 1997 r. - po 413,9 Lt, w 1998 r. - po 354,9 Lt. Za 300-400 litów zapewne można jakoś przeżyć, ale, jeśli chcecie postawić dom, zbudować łaźnię, kupić samochód i dwie parcele (jedną z nich - w stolicy), to lepiej zwróćcie się po poradę do rodziny Kaktysów. S. Kaktys twierdzi, że osiągnął to za zadeklarowane dochody własne i żony.

Wątpliwości co do twierdzenia ministra budzą tylko te fatalne deklaracje, świadectwa ludzi i fakty, które wygrzebały mass media. Na taśmach dyktafonu przechowywane są relacje pracowników przedsiębiorstw budowlanych o tym, jak w rejonie możejskim, w okresie, gdy S. Kaktys był merem, wygrywano konkursy na prace budowlane ("Respublika" zapewne przechowuje nagrania o nielegalnej pracy w garażu ministra). "Veidas" już pisał o budowach w Możejkach i w posesji ministra. Jak mówią budowlani, po wygraniu konkursu należało u S. Kaktysa odrobić 5-10 proc. sumy kontraktu. W ten sposób został wygrany konkurs na budowę ambulatorium w Laižuvie, remizy strażackiej w Możejkach, komisariatu policji, nowego kościoła i projekt rekonstrukcji stacji autobusowej. Nie sprawdzono jeszcze całej informacji o tych obiektach. Jednakże, jeśli chodzi o rekonstrukcję stacji autobusowej, to eksperci, którzy badali dokumenty tego projektu, zgadzają się - koszt projektu został zawyżony. Przedsiębiorstwo indywidualne Jonasa Bružasa, które prowadziło te roboty, pracuje również w domu S. Kaktysa.

To, że S. Kaktys lubił wpływać na sfinalizowanie konkursu, przyznają już nie tylko pracownicy firm budowlanych, którzy dotychczas nie odważali się podawać swych nazwisk. "Już w pierwszym tygodniu po mianowaniu na ministra S. Kaktys zadzwonił przez telefon komórkowy i zapytał: "Czy poważnie przemyśleliście, że do prowadzenia robót budowlanych zostanie wytypowana firma z Szawel? W Możejkach jest bezrobocie, więc może lepiej wybrać przedsiębiorstwo możejskie". Odpowiedziałem mu, że w Szawlach jest również bezrobocie i wszystkie przedsiębiorstwa mają prawo do konkursu na prowadzenie robót" - mówi Vladas Buinevičius, były dyrektor sieci elektrycznych w Szawlach. Jak powiedział on, został zwolniony z pracy dlatego, że nie usłuchał dzwonka telefonicznego ministra i konkurs na roboty remontowe bazy sieci elektrycznych wygrało szawelskie przedsiębiorstwo "Agrafa", nie zaś jedna z uczestniczących w konkursie spółek możejskich.

"Firmy z Możejek nie były odpowiednio przygotowane, zgłoszenia sporządzono jak gdyby mimochodem, więc wszyscy członkowie komisji wybrali przedsiębiorstwo z Szawel. Po tym wezwał mnie nowo mianowany naczelnik "Lietuvos energija" Bronius Cicënas i powiedział: "Z góry polecono, by cię zwolnić. Jeśli nie ty, to ja stracę pracę - mówi V. Buinevičius. - Przysłali rewidentów, pokręcili się półtora dnia, nawet nie sprawdzali jak się należy, powiedzieli, że i tak mnie zwolnią. Więc sam napisałem podanie. Następnie zadzwoniłem do Kaktysa. Gdy zapytałem, to sam się przyznał. Powiedziałem, że może jeszcze porozmawiamy, może te firmy z Możejek na rok następny przygotują się lepiej. Zgodził się ze mną, ale więcej nie było już rozmowy".

"Musiałem przejąć jachty, które samorząd zakupił od "Oruvy" razem z ośrodkiem sportowym - mówi obecny dyrektor tego ośrodka Romas Miliauskas. - Gdy pokazano te jachty ("Oruvie" zapłacono za nie po 84,9 tys. litów - red.), nie miały one żadnej wartości, zniszczone bardziej niż te samochody, sprowadzane z Niemiec. Jacht drewniany, odrapany, palcem można było przebić ścianki. Gdy chciałem je sprzedać, zapłacono tylko 2 tys. litów i to nie za jacht, a za dokumenty - może je wykorzystają do innego jachtu".

Minister S. Kaktys teraz usprawiedliwia się zespołową odpowiedzialnością - te sprawy rozstrzygał zarząd. Należałoby przypomnieć, że w sprawie zakupu ośrodka sportowego głosowały tylko trzy osoby. Jedna z nich powstrzymała się od głosu. Więc niewielu pozostaje odpowiedzialnych za tę brzydką historię. A gdybyśmy jeszcze uwierzyli twierdzeniom niektórych członków zarządu, że S. Kaktys zbyt opiekuńczo odnosił się do spółki "Oruva"...

"Pewnego razu kierownictwo zakładu przybyło w celu prowadzenia rozmów w sprawie pieniędzy na budowę tras. S. Kaktys wstąpił jak gdyby przypadkowo i powiedział: "przyjechałem tu nie specjalnie w sprawie "Oruvy", ale mogę powiedzieć, że trzeba" - R. Miliauskas wspomina, jak obecny minister prowadził sprawy "Oruvy". "Pomagałem nie tylko "Oruvie", ale też innym spółkom w Możejkach" - mówił minister. Potwierdzają to również niektórzy jego koledzy. "Tylko metoda była nakazowa - żartuje radny i przypomina pewien epizod: -Pewnego razu Rada na posiedzeniu odmówiła przejęcia za długi budynków od "Telšiř gelžbetonis". Wtedy S. Kaktys pokazał podpisany protokół wstępny, że otrzymane od "Telšiř gelžbetonis" budynki wymienimy na inny budynek i tam otworzymy szkołę. Zapytał on: "Kto z was nie chce szkoły?". Wszyscy chcieliśmy założenia szkoły, więc przegłosowaliśmy, że przejmiemy budynki z żelbetu. Ten protokół wstępny pozostał tylko na papierze. A szkoły dotąd nie ma. To nie jest dyplomacja, to oszustwo".

Chociaż w okresie, gdy S. Kaktys był merem Możejek, samorząd dokonał wielu wątpliwych nabytków, jednak coś niecoś sprzedano też w sposób interesujący. Do roku 1995 miejskie przedsiębiorstwo autobusowe miało zapewnionego klienta - "Mažeikiř nafta". Codziennie należało dowieźć do pracy około 3 tys. pracowników. S. Kaktys podpisał umowę, zgodnie z którą ponad 20 autobusów sprzedano filii spółki "Lukoil" - "Pajaras" (jednym z jej akcjonariuszy był też dyrektor generalny "Mažeikiř nafta" Gediminas Kiesus). Przedsiębiorstwo autobusowe utraciło stałego klienta i zagwarantowany zysk, natomiast nowy właściciel autobusów - przedsiębiorstwo "Pajaras" z wynajmowania autobusów (nadal wożą one robotników "Mažeikiř nafta") ma co roku około miliona litów. Jeśli byśmy tak oceniali według zasady samego ministra - "ktoś za tym stoi" - to... Kto mógłby zaprzeczyć,że korzyść miała nie tylko spółka, ale też mer rejonu, który podjął decyzję dla niej pożyteczną?
Jednakże najwięcej powiązań łączy możejskiego ministra z "Oruvą". Chociaż S. Kaktys najwięcej przyjaźnił się z przewodniczącym zarządu tej spółki Rimvydasem Krolisem, jednak ministrowi mieliby coś do powiedzenia również szeregowi pracownicy "Oruvy". Doskonale pamiętają, jak S. Kaktys odwiedzał przedsiębiorstwo przed wyborami do Sejmu. "Wtedy po 8 miesięcy nie otrzymywaliśmy wynagrodzenia. Wszyscy na zebranie przyszli źli, krzyczeli, machali rękoma. Wtedy zapytał nas, dlaczego jesteśmy tacy źli, dlaczego krzyczymy - wspomina pewna pracowniczka "Oruvy". - Opowiedzieliśmy, że już od 8 miesięcy nie otrzymujemy wynagrodzenia. Wtedy S. Kaktys powiedział: wybierzcie mnie do Sejmu i po dwóch miesiącach otrzymacie pieniądze. Wybraliśmy i więcej go nie widzieliśmy. Może odwiedza tylko kierownictwo".

Może odwiedza, może też nie. Ale w bardzo podobnym czasie w Możejkach trzy osoby zaczęły jeździć nowymi samochodami tej samej marki: przewodniczący zarządu "Oruvy" R. Krolis, dyrektor generalny tej spółki Artűëras Klemanas oraz minister reform administracyjnych i samorządów S. Kaktys. Jeszcze jedna zbieżność - te trzy samochody zostały zakupione przez bank "Parex". "Oruva" korzysta z usług tego banku dlatego, że wszystkie banki litewskie nałożyły już areszt na jej konta. Natomiast S. Kaktys powiedział, że wybrał ten bank w poszukiwaniu, "gdzie jest taniej".

("Veidas" z 25 listopada 1999 r.)

NG 50 (435)