Beata Garnyte

Wspomnienia tamtych dni

Nikt zapewne nie zaprzeczy twierdzeniu, że na historię składają się nie tylko ważne wydarzenia dziejowe, lecz również losy ludzi w ten lub inny sposób z nimi związanych.

Te pierwsze poznajemy zazwyczaj na lekcji historii, czytamy o nich opinie specjalistów w prasie, rozważamy o ich wpływach na ekonomikę, politykę i in. O losach poszczególnych ludzi wiemy niewiele. Słyszymy co prawda ich opowiadania, lecz nie zapisane, idą one w niepamięć.

By tego uniknąć, zapisałam tu fragmenty wspomnień Edwarda i Krystyny Bernatowiczów. Należeli oni do pokolenia, które lata wojny przeżyło będąc jeszcze dziećmi. Wszystkie jednak związane z nią tragiczne wydarzenia na zawsze wryły się im w pamięć.

Jak wspomina pan Edward, jego ojciec jeszcze w roku 1935 stracił nogę, a że rodzina mieszkała na wsi, do pracy na roli musiał więc wynajmować ludzi, co bardzo dotkliwie się odbijało na budżecie rodziny, w której rosło 4 synów.

Wiele też wspomnień pana Edwarda wiąże się ze szkołą. W chwili rozpoczęcia się wojny w 1939 roku, pan Edward, urodzony w roku 1930, miał już ukończone 3 klasy. Gdy w roku 1939 na Wileńszczyznę wkroczyli Rosjanie, pierwsze, co zrobili, to w klasie zdjęli ze ściany krzyż i położyli go na szafie. Na jego miejscu powiesili natomiast portrety Lenina i Stalina. Portrety te zniknęły wraz z wkroczeniem na Litwę Niemców. Wcześniej jednak władzę w szkole przejęli Litwini, którzy zaczęli stosować bardzo oryginalne metody nauczania. ?Wszystkie lekcje zaczynając od zwrotów grzecznościowych, takich jak ?laba diena? (dzień dobry) czy ?su Dievu? (z Bogiem) od pierwszych dni zaczęły się odbywać po litewsku. Po litewsku też modliliśmy się przed i po nauce. Wyglądało to tak, że słowa modlitwy powtarzaliśmy za nauczycielem nic z tego nie rozumiejąc? - wspominał pan Edward. Za nieposłuszeństwo w szkole dzieci były karane. Narzędzie kary - grubą, krawiecką metrówkę pan Edward pamięta do dziś.

Chociaż w czasie wojny pan Edward był jeszcze dzieckiem, śmierć zaglądała w oczy także jemu. Tak to wspomina: ?W czasie wojny każda rodzina co roku musiała dostarczyć Niemcom tzw. kontyngentu, składającego się ze zboża, masła, jajek i in. Gdy już rodzina oddała całą powinność, w zamian otrzymywała kwity, które z kolei można było zanieść do gminy i otrzymać talony na sól, cukier, czy też ubranie. Pewnego razu ojciec mnie właśnie wysłał z kwitami do gminy. Gdy już tam dotarłem i powiedziałem, że ojciec przysłał mnie po talony na ubranie, jeden z urzędników wyciągnął sznurek, mówiąc ?idź i się powieś lepiej?. Dziś już nie wiem, skąd wziąłem śmiałość mu odpowiedzieć, że słuchałem radia i że według najświeższych wiadomości Rosjanie już są niedaleko, więc ten sznurek przyda się jemu samemu. Na reakcję na te słowa nie trzeba było długo czekać. Niemiecki urzędnik wyciągnął pistolet i zaczął strzelać w drzwi. Ja zaś uciekłem stamtąd zostawiając i kwity, i talony.?

Śmiercią grożono panu Edwardowi także wówczas, gdy jego starszy brat nie zgodził się na pójście do niemieckiego wojska. Przyjechał wówczas jeden z szaulisów - w sinym ubraniu, z trupią czaszką na czapce. ?Ojcu zdzielił po głowie tak, że upadł, mnie uderzył kolbą w plecy, po czym zaczął pytać, gdzie jest mój brat. Odpowiedziałem, że jest on w wojsku u Niemców. Szaulis zaś postawił mnie pod gruszą, rosnącą u nas w podwórku, i już chciał strzelać, gdy mama zaczęła mu ręce całować i błagać, by mnie nie zabijał. Serce mu widocznie zmiękło, gdyż z egzekucją postanowił zaczekać. Obiecał po brata powtórnie przyjechać za dwa tygodnie. Na szczęście nie zdążył spełnić swej obietnicy, gdyż wkroczyli Rosjanie? - opowiadał pan Edward. A grusza, pod którą miał być rozstrzelany pan Edward, rośnie i dziś. ?Drzewo to jest już stare i nie daje wcale owoców, jednak nie chcę je spiłować. Stanowi bowiem żywą pamiątkę mego uratowania?.

Po raz trzeci Edward Bernatowicz zajrzał śmierci w oczy, gdy szedł wypasać bydło. ?Zapuściłem się w las olszynowy koło Mejszagoły. Pełno tam było żołnierzy rosyjskich. Zapewne to i zwabiło nad te tereny samolot niemiecki, który nade mną zaczął zataczać kręgi i strzelać z karabinu. Chociaż kule wokół mnie żłobiły kretowiny, i tym razem nie ucierpiałem. Gdy zaś samolot odleciał, znalazłem łopatę i wykopałem kulę. Była jeszcze ciepła? - powiedział pan Edward.

W chwili zakończenia wojny pan Edward miał zaledwie 15 lat. W rodzinie było 4 synów, ziemi zaś niewiele, dlatego też ojciec za namową matki postanowił któregoś z synów posłać na naukę rzemiosła. Los padł na pana Edwarda. Wysłano go na naukę do kowala do Mejszagoły, któremu zapłacono 30 pudów pszenicy. Ponadto ojciec sam musiał zadbać o stołowanie syna.

Gdy w roku 1949 zaczęto organizować kołchozy, pan Edward postanowił przenieść się do miasta. Przedtem jednak musiał się udać do ?sielsowietu? po zaświadczenie o tym, że może opuścić kołchoz. Dosyć długo nie chciano mu je wypisać, proponowano nawet własny warsztat. Pana Edwarda nie skusiła jednak dniówka w wysokości 30 kopiejek i 200-300 gramów zboża. Po opuszczeniu kołchozu pan Edward zaczął pracować w warsztatach na Trockiej, później w Elektrowni, Taborze Autobusowym i in.

Wiele tragicznych przeżyć ma za sobą również żona pana Edwarda, Krystyna Bernatowicz. W czasie wojny wraz z rodziną mieszkała ona w Wilnie naprzeciwko Placu Łukiskiego. ?Mieliśmy łódkę i mama wraz z sąsiadem przewoziła ludzi przez rzekę na rynek Łukiszki. Udający się na rynek nie mogli chodzić przez most, gdyż byli rewidowani? - opowiadała pani Krystyna.

Był rok 1943 - partyzantka działała w najlepsze. Wtedy też rodzinę spotkało nieszczęście - siostra i ojciec pani Krystyny trafili do więzienia, wkrótce też skazani zostali na karę śmierci. ?Tego feralnego dnia ludzi przez rzekę przewoziła moja siostra. Do łódki wsiadł młody człowiek, który twierdził m. in., że ma chore płuca, dlatego też potrzebuje jak najwięcej świeżego powietrza. Poprosił siostrę o pozwolenie bycia w łódce, gdy ona będzie przewozić swych pasażerów. Siostra się zgodziła. Gdy następnie poprosił, by podjechała pod Most Zielony, siostra i tę prośbę spełniła. W tym samym mniej więcej czasie pewien podkupiony lekarz stwierdzi u jednego z więźniów łukiskiego więzienia zapalenie wyrostka robaczkowego. Kazał też ?chorego? wieźć do szpitala św. Jakuba. W drodze napadnięto na konwój i rozstrzelano strażników, natomiast więźnia porwano. Na partyzantów czekała już łódka mojej siostry, która zgoła nic nie wiedziała o szykowanej akcji. Co prawda już później siostrze proponowano wspólną ucieczkę, ona jednak się nie zgodziła, nie chciała bowiem kary ściągnąć na rodzinę? - ze łzami w oczach wspominała pani Krystyna.

Wkrótce też siostra razem z ojcem została aresztowana i skazana na karę śmierci. ?Mieli ich rozstrzelać w poniedziałek wieczorem, jednak na szczęście tego samego dnia nad ranem do Wilna wkroczyli Rosjanie i wówczas zarówno siostrze, jak i ojcu udało się uciec z więzienia? - opowiadała pani Krystyna.

Gdy w kilka lat po ukończeniu wojny przed rodziną pani Krystyny otworzyła się możliwość wyjazdu do Polski, zgodnie postanowiono z niej skorzystać. Plany te jednak pokrzyżowała kradzież. ?Byliśmy już spakowani, czekaliśmy jedynie na załatwienie ostatnich formalności. Było lato. Pewnego razu wszyscy, z wyjątkiem mnie, wyszli z domu. Wkrótce też i ja postanowiłam pójść nad rzekę i się wykąpać. Gdy wróciłam, pierwsze, co dostrzegłam, to brak na stole naszej pięknej serwety, a także pod stołem stojący bukiet. Zniknęły wszystkie spakowane rzeczy. gdy już moi najbliżsi wrócili do domu, mama ze łzami w oczach zaczęła mnie obejmować, mówiąc, jak dobrze, że mnie nie było w tym czasie w domu, bo złodzieje mogliby mnie zabić? - wspominała tamte dni pani Krystyna.

Lata ciężkiej pracy nie minęły bez wpływu na zdrowie państwa Bernatowiczów. Pan Edward ma już za sobą dwa zawały, a także wylew do mózgu. Jeszcze w roku 1983 otrzymał zaświadczenie, że jest inwalidą drugiej grupy, tak samo zresztą, jak i pani Krystyna, której życie od lat podtrzymuje stymulator serca.

Jak wspomina pan Edward, dawniej jako inwalida 2 grupy otrzymywał emeryturę w wysokości 120 rubli. Pieniędzy tych w zupełności wystarczało na życie, mógł też sobie pozwolić na kupno butów, ubrania. Obecnej zaś emerytury w wysokości 350 Lt ledwie wystarcza na opłacenie mieszkania. Nic więc dziwnego, iż pan Edward jest zdania, że żyjemy obecnie gorzej niż w latach pańszczyzny. ?Kiedyś za cara byli panowie i parobki. Teraz i parobków nie ma, bo nie ma pracy.?

W dniu dzisiejszym jedyną dumę państwa Bernatowiczów stanowią posiadane przez nich książki. Bo któż inny może się poszczycić wydanym w roku 1928 tomem zatytułowanym ?Dziesięciolecie Niepodległej Polski 1918-1928?, czy też dwutomowym wydaniem Ustaw podpisywanych przez Marszałka Piłsudskiego. Książki te w ręce państwa Bernatowiczów trafiły w różny sposób. Część z nich przyniosły sąsiadki, inne zaś repatrianci udający się do Polski, którzy w obawie przed rewizjami na granicy woleli zostawić książki w Wilnie. Niektóre tomy są obecnie w nie najlepszym stanie. Zostały uszkodzone, gdy pan Edward w obawie przed rewizją jakiś czas ukrywał je w beczce.

Państwo Bernatowicze chcą, by książki te zostały w Wilnie, a z ich treścią, zawartą przede wszystkim w Ustawach Marszałka Piłsudskiego, zapoznali się zarówno działacze społeczni, jak i politycy.

Na zdjęciach: Krystyna i Edward Bernatowicze.

NG 15 (451)