Wacław Dziewulski

Moja ostatnia wojenna zima (1944-1945)
Reminiscencja z pracy na terenie Litwy

Moja ostatnia wojenna zima (1944-1945) w Wilnie była mroźna, głodna i beznadziejna. AK rozgromiona, aresztowana, wywieziona. Resztki roczników poborowych Wileńszczyzny wyłapywane do niewolniczej pracy w kopalniach Donbasu, zniszczonych przez wycofujące się wojska niemieckie oraz na "mięso armatnie" podczas bezmyślnych, masowych szturmów "pospolitego ruszenia" na niemieckie umocnienia na Mazurach (Prusach Wschodnich). Trzy razy byłem w ulicznym kotle - łapance na poborowych i za każdym razem bezwiednie wychodziłem z obławy w sposób zaprzeczający zdrowemu rozsądkowi, rzeczywistości.

Zaświadczenie od doc. Hurynowicz o rzekomym leczeniu przed wojną w szpitalu dla psychicznie chorych oraz determinacja mej siostry Wandy, która wcisnęła przekupnemu dyrektorowi - Litwinowi skarby w postaci portugalskich puszek ze szprotkami i paczki włoskiej kawy (od Jadzieńki za pośrednictwem PCK) sprawiły, że znalazłem się w szpitalu neurologicznym na Zwierzyńcu co doraźnie pomogło przetrwać pierwszy impet "wyczesywania poborowych".

Zaskakujące i deprymujące decyzje jałtańskie. Dramat Powstania Warszawskiego, likwidacja AK na Wileńszczyźnie. Wizja nieuchronnej ekspatriacji po latach zmagań oraz unicestwiająca wszystko rzeczywistość - paraliżowała umysły.

Dzięki usilnym staraniom grupy osób świadomych sytuacji inteligencji Wilna, jesienią 44 roku został nawiązany kontakt z Instytutem Geologicznym w Moskwie. Autorytet prof. Edwarda Passendorfera (geologa USB) i heroiczne wysiłki jego współpracowników doprowadziły do uruchomienia w Wilnie filii tego Instytutu w celu zorganizowania poszukiwań surowców nieodzownych do odbudowywania zniszczeń wojennych: glina na cegłę, piasek kwarcowy na szkło. Rozpoczęło się odgruzowywanie budynku przy ul. Mickiewicza. Za pracę nie płacono, a zaopatrzenie miasta w żywność nie istniało, bo wszystko było dla frontu. Po tylu latach wojennych był to dla nas dramat jako, że Wanda karmiła niemowlaka, a paczki do więzienia były nieodzowne.

Instytut z najwyższym trudem zabiegał o prolongowanie odroczeń dla poborowych niepewnych o swój los. Wreszcie pierwsza grupa wyruszyła do Grzegorzewa przy szosie kowieńskiej. Nocowaliśmy w stodole zagrzebani pomiędzy snopki, ale mrozy poniżej 100C wygnały nas do klitki o niewyobrażalnej ciasnocie. Coś gorącego do jedzenia szykowaliśmy na rozpadającej się płycie kuchennej paląc "makaronem" wyjmowanym z pocisków artyleryjskich, których przeogromne sztaple (jak drewno opałowe) pozostały po oblężeniu Wilna.

"Komandirowka" i zaświadczenie na formularzu Instytutu Geologii przy Radzie Ministrów Związku Radzieckiego (uprawniające do posługiwania się mapami w warunkach wojny!) miały wręcz magiczną moc, a wspomagane paczką niemieckich papierosów czyniły cuda, bo umożliwiały wypady w teren dla zdobywania czegokolwiek do jedzenia za cokolwiek (odzież, obuwie, domowe "skarby'...).

Miasto było sterroryzowane przez służby radzieckie, natomiast tereny na płn. - wsch. od Wilna były we władaniu watażków byłej partyzantki radzieckiej. Spotkanie z taką lokalną władzą było szczególnie groźne, bo na podległym im terenie nie było Grzegorzewa, wymienionego w dokumencie. Sytuację "na krawędzi" ratowało tłumaczenie o krewnych, którzy dali coś do jedzenia (torba z jadłem) dla głodującej "rozwiedki" geologicznej, udokumentowanej na formularzu moskiewskim.

Zimą 1944/45 wyruszyła grupa do Onikszt nad rz. Świętą. Przewodził jej geolog USB - Wincenty Okołowicz (po wojnie prof. UMK Toruń). Celem wyprawy były poszukiwania piasku kwarcowego na szkło. Z wagonu towarowego pociągu szerokotorowego, jadącego w kierunku Leningradu, przesiadało się w N. Święcianach na "ciuchcię'" o relacji Kupa (nad jez. Narocz) - Łyntupy - N. Święciany - Onikszty - Poniewież... Atrakcją długiej przesiadki był baraczek za stacją, gdzie sprzedawano "zupę" kartoflano - kapuścianą. Łyżka własna z cholewy buta. To jeszcze był wielki świat.

Ciuchcia, opalana drewnem uzupełniała zapas wody i brzeziny na stacji '''Pasvalys''. Wyczekiwanym rarytasem był kawałek gorącej babki kartoflanej, sprzedawanej z ocieplanego kosza. Wąskotorówka jechała bardzo wolno; miała trzy rodzaje wagonów: towarowe dla pospólstwa, osobowe dla wojska oraz wydzielony dla oficerów wyższej rangi. Ubrani w "ciełogrzejki'' koloru nietypowego, długie buty, pasy oficerskie, koalicyjki, mapniki - brawurowo otumanialiśmy "bajca'' i wciskaliśmy się do wagonu osobowego. Udawało się położyć na półeczkach na bagaż; były one puste, bo kto by ryzykował swe skarby w ciemnościach.

Przeciążony pociąg nie wdrapał się na wzniesienie i z piskiem hamulców musiał wycofać się. Długie czekanie na podwyższenie ciśnienia pary (oczywiście bez ogrzewania wagonów osobowych). Druga próba nieudana. Trzecia udana, ale następny podjazd znów nie do pokonania. Noc, chłód, las, ciemności, śniegi. Któryś z oficerów dostał rozstroju nerwowego, zaczął narzekać, przeklinać wojnę... padały coraz to głośniej takie zdania, że pozostali oficerowie nie mogli już udawać, że śpią. Próby zastraszenia wywołały furię. Szczęk odrepetowywanych rewolwerów. Błyskawicznie zsunęliśmy się z półeczek w kierunku przejścia wprost na głowy na podłodze śpiących oficerów niższej rangi. Ich protesty były niczym w sytuacji zagrożenia strzałami ostrzegawczymi w sufit. W świetle zapałek i zapalniczek obezwładniono i wreszcie rozbrojono furiata. Rano problem nie istniał; wszystkim było wygodniej nie pamiętać o zajściu. Broń mu odebrano!

W Oniksztach panoszyły się miejscowe władze - społeczny margines szubrawców. Byłem świadkiem grabieży dokonywanej przez watahę ''"władzy'' na bogatym gospodarstwie pod hasłem '"rozkułaczywania". Myśmy zostali im zarzuceni przez władze najwyższego szczebla i mieliśmy "moskiewskie papierosy" więc organizowali nam bez entuzjazmu zakwaterowanie w kolejnych domostwach (szarwark pańszczyźniany) i minimum wyżywienia.

Kilka kilometrów od miasta rozmawialiśmy z mężczyznami, ukrywającymi się przed branką. Niemcy, licząc na litewską żywność, nie ogołocili litewskiego rolnictwa z siły roboczej. Czerwona Armia śpieszyła się do Berlina, więc mobilizowała resztki Polaków z Wileńszczyzny i "zagospodarowywała" ogromne rezerwy ludzkie z terenu Litwy etnicznej. Tworzono prowizoryczne formacje pseudomilitarne, które - pod obstawą politruków z odbezpieczonymi rewolwerami - były pędzone pod ogień hitlerowskich umocnień na terenie Prus Wschodnich. Stamtąd nikt nie wracał, bo politrucy rannych dobijali. Trudno się więc dziwić zjawisku masowej "dezercji" Litwinów.

Z miasteczka Onikszty co pewien czas wyruszał watażka na czele zbrojnej gromady pseudomilicjantów by wyłapywać unikających poboru i częstokroć któryś z członków ekspedycji ginął od skrytobójczych strzałów. Organizowano więc obławę (mrozy, śniegi), do broniących się strzelano, a trupy przez trzy doby leżały na rynku dla zastraszenia społeczeństwa.

Początkowo otrzymałem kwaterę (ławę za piecem chlebowym) u bogobojnej rodziny szewca - rolnika. Było to odległe przedmieście pod lasem, a ja miałem radzieckie ubranie! Następnie mieszkałem na przeciwległym skraju miasteczka, ale daleko od lasu. Tam właśnie w nocy "wyłuskała" nas obława NKWD, ale dokumenty na moskiewskich blankietach zrobiły wrażenie tak, że "wierszyna" zasalutował i powiedział "izwienitie pażałujsta'"; pomimo 20 - stopniowego mrozu zrobiło nam się gorąco z wrażenia - notable! Kolejno kwaterowałem w nieogrzewanym pokoiku dla trzech ("pečius negeras, kurinti niemożna") w rodzinnym domu zacnego rolnika za rzeką. Wreszcie ulokowano mnie przy rynku w domku przydzielonym wielopokoleniowej, patriarchalnej rodzinie starowiarusów, uciekinierów spod Smoleńska, gdzie walec wojny pozostawił jedynie spaloną ziemię. Co wieczór modliłem się wraz z nimi "po swojemu". Na noc przynosili słomę i spali pokotem. Trzech chłopa było milicjantami dla chleba; opowiadali oni o ekspedycjach w teren, ale wnet jeden z nich nie wrócił.

Podczas pieszych wypadów za miasteczko widywaliśmy się z ukrywającymi się Litwinami. Byliśmy znani, rozmawiano z nami bez obawy, a czasem dostawaliśmy coś do zjedzenia, za co płaciliśmy równie umownie. Byli wdzięczni za informacje z miasteczka; czyli aby nie pojawiło się wojsko! Obie strony śmiertelnej "zabawy w ciuciubabkę" uważały nas za swoich tym nie mniej dwa razy ostrzelała nas któraś ze stron - na szczęście bezskutecznie.

Na dalszy wypad za miasto "władza" przydzieliła nam konne sanki. Bezmyślnie zabraliśmy nieprzydatne świdry geologiczne. Na dużej polanie hacjenda. Zauważyłem, że jesteśmy uważnie obserwowani z poza firanek, a spod derki, przykrywającej nogi, sterczą końcówki rur świdrów. Zatrzymałem więc konia daleko przed bramką, bokiem do zabudowań, by rury były widoczne. Wysiedliśmy i teatralnym ruchem rąk wskazałem na rury (nie ukrywam), poklepaliśmy się po ubraniu (nie mam broni) i z dłońmi (bez rękawiczek) uniesionymi idziemy do ganku. Rozmowa z niewiastą, wezwała mężczyznę. Nasze wyjaśnienia i dokumenty wyjaśniające sprawę, ale chcą się upewnić czy w sankach nie ma broni, bo to może zasadzka. Obaj byliśmy na celownikach strzelców ze strychu. Ktoś i inteligencji i obstawa 3 chłopa. Jajka na boczku (rarytas!) i jeden (!) toast za zdrowie gospodarzy. Opowiedzieliśmy o miasteczku wszystko. Obstawa wciąż lustrowała polanę. Na zakończenie nasz rozmówca wyznał gorycz: wy w sposób zorganizowany walczyliście z hitlerowcami, my zostaniemy zrusyfikowani. Zapytał wprost czy nie doniesiemy na nich w miasteczku i przepraszał, ale to dla nich sprawa życia lub śmierci. Więcej w teren wypraw nie organizowaliśmy, zwłaszcza, że przyszła odwilż i roztopy.

W Oniksztach mieszkali państwo Puzynowscy, którzy prowadzili aptekę. Była to typowa polska inteligencja, która cieszyła się ugruntowaną pozycją społeczną, szacunkiem i ogólną sympatią. Byliśmy zapraszani na niedzielne obiady co nas ratowało pod względem fizjologicznym jak i psychicznym. Staraliśmy się wyglądać i zachowywać wzorowo. Ich dzieci, młodsze od nas, mówiły po polsku nienagannie. Jak się później dowiedziałem apteka w Oniksztach zaopatrywała wileńskie AK w lekarstwa i materiały opatrunkowe. Państwu Puzynowskim udało się, w ramach akcji ekspatriacyjnej, wyjechać do Olsztyna dzięki pomocy AK w osobie niezawodnej Stanisławy (Tani) Gortyńskiej ("Najmilejsza").

Przedwiośnie. Trzy osoby z Onikszt wyruszyły pod Birże (te sienkiewiczowskie, przy granicy z Łotwą) w celu przeprowadzenia wstępnego rozpoznania złoża gliny sygnalizowanego przez mapy sprzed lat. Jedynym środkiem lokomocji była wąskotorówka. To północne odgałęzienie do Birż było wykorzystywane sporadycznie zwłaszcza do przewozu belek. Na przesiadkę czekaliśmy dwie doby w altance przy dworcu. Na uzgodnionej stacyjce maszynista wysadził nas, a gdy pociąg znikł za skarpą zakrętu usłyszeliśmy energiczną strzelaninę w lasach odległych o kilka kilometrów. Mieliśmy na sobie radzieckie "ciełogrejki'', więc pochowani mieszkańcy dyskretnie obserwowali nas spoza firanek, ale nie reagowali na stukanie do drzwi. Jedynie przypadek zdarzył,że trafiliśmy od tyłu do otwartych wrót stodoły, gdzie sołtys z trzema kumplami tęgo popijali samogon. Zaskoczenie było całkowite. Znieruchomieli bojąc się sprowokować strzelanie. Byłem jednym, który coś mógł wyksztusić po litewsku. Nasze dokumenty sprawiły radosną kontynuację libacji. Strona "urzędowa" ochoczo wznowiła toasty na rzecz przyjaźni polsko - litewskiej, ale my byliśmy po trzech dobach niedożywienia podróżnego, a więc kolejne czarki wody ognistej dyskretnie szły pod stół. ?Zakanszaliśmy? zaś obficie!
Okazało się, że w pobliskim kompleksie leśnym zgromadziło się tak dużo Litwinów uchylających się od poboru, że lokalne władze nie mogły sobie z tym poradzić. Przysłana dywizja NKWD nie brała jeńców zamkniętych w kotle. Trzeciego dnia strzelanina ucichła, a doborowe jednostki pomknęły szosą likwidować następne skupiska dezerterów. Zastraszona wieś nie wychodziła ze swych obejść, nie myśląc nawet o ewentualnym ratowaniu rannych (?) i grzebaniu zwłok. Tylko my pomykaliśmy po gliniastej, bezleśnej wycoczyźnie, stanowiącej gigantyczny magazyn znakomitej gliny na cegłę.

NKWD nie wyczesał małych grup. Po powrocie z Birż do Onikszt zdawaliśmy relacje stronie "leśnej", która nas za to bardzo szanowała. Nie było prasy, radia, swobody poruszania się, więc żywe słowo świadków miało wartość ogromną. Trudno dziwić się rozpaczliwym próbom uniknięcia wysyłki "w pieredowoj", a przy "odrobinie" szczęścia podczas kolejnych szturmów i zdobycia Berlina - stacjonowania na końcu radzieckiego świata. Trzeba jednak wyraźnie rozgraniczyć naturalny w owych warunkach odruch dezercji od świadomie podejmowanej działalności partyzanckiej AK skierowanej przeciwko hitlerowskiej Rzeszy, pozostającej w stanie wojny z Polską.

W Oniksztach i pod Birżami nie spotkaliśmy się z objawami wrogości a nawet niechęci do nas i do naszego języka. Z mieszkańcami porozumiewaliśmy się trochę po polsku, trochę po rosyjsku, ale często trzeba było wysilać się na język litewski, co sprawiało nam nie lada kłopot. Drapieżna antypolskość była programowo kultywowana przez władzę wyższych szczebli, realizowana przez inteligencję litewską pierwszego pokolenia, a świadomie podsycana na terenach pogranicza z Polską oraz w środowiskach skupiających Polaków. Wyczyny Litwinów w Wilnie i na skrawku Wileńszczyzny bezprawnie ofiarowanym Litwie przez władze radzieckie - to osobna historia. Ludność wiejska, nie stykająca się z Polakami, traktowała nas najzupełniej normalnie. Należy dodać, że w 1945 r. wszyscy byliśmy sterroryzowani szczególnie uciążliwą rzeczywistością wojenną, zmierzającą do zwycięskiego stalinizmu.

Wreszcie... przedmieścia Wilna. Po prawej mignęła Ostra Brama, a po lewej, za stacją... pustynia gruzów. To efekt wybuchu, wywołanego katastrofą wagonów kolejowych z pociskami ''katiusz". W połowie długości ul. Piłsudskiego tkwiła zagłębiona w uliczny bruk oś lokomotywy z kołami. Podmuch wybuchu przeszedł nad domkami dzielnicy Liegionowa, Konarskiego, Zakretowa, ale na wzniesieniu Snipiszek za rzeką Wilią powyciskał szyby.

W zmaltretowanym Wilnie zastaliśmy atmosferę zdenerwowania, wynikającego z nieobliczalnych następstw przegranej wojny. Polacy Wilna i resztówki Kresów Płn. - Wsch., zawadzający władzom radzieckim, byli traktowani jako pozostałość "pamieszczyków'', zagrażających ustrojowi. Nacjonalizm litewski traktował Polaków jako zagrożenie dla litewskich ambicji przyszłej stolicy i przygranicznego pasa Wileńszczyzny, które satrapa wschodni zagrabił i nie swoją własnością obdarował Litwę. Niechciani Polacy byli więc brutalnie przynaglani do ratowania się przed dalszymi represjami poprzez ''dobrowolną" ekspatriację, którą perfidnie nazwano ''repatriacją".

Hitlerowskie Niemcy skapitulowały bezwarunkowo, ale następstwa kataklizmów wojennych miały nam towarzyszyć jeszcze przez długie lata...

Smolniki, maj 99

NG 16 (452)